Gdy w piątek po południu, po powrocie z uczelni, zobaczyłem, że temat z rozgrywką właściwie umarł, a miasto świętuje rychłe zwycięstwo, które nastąpi po zlinczowaniu bądź to Cogito ergo SUM-a, bądź to Pinsy Gourmet, wiedziałem, mając w perspektywie dużo czasu na grę, że muszę obecny stan miasta skontrować. Zacząłem, nie ukrywam, lekko sztucznie wywracać rozgrywkę do góry nogami i atakować Egze, bo jeśli Jagiellon i Kacperek nie są w mafii (a tak było!), to przy takiej sytuacji solowy mafioza, który już nie musi uważać na interakcje z innymi mafiozami ani nie musi tłumaczyć się z głosowań, ma łatwą drogę do zwycięstwa (tak było, co nie umniejsza Łuczykowi). Napisałem traktat, który pozwolił mi uporządkować fakty i spojrzeć na chłodno na to co działo się w dniu pierwszym, potem zaś zdecydowałem, że będę uderzał w Egze. Ta decyzja miała trzy powody:
1) gdy śledziłem uważnie rozgrywkę w czwartek, nie podobało mi się to, że Egze nie napisał ani jednego posta kreacyjnego, a zaczął nakręcać, jak mi się wówczas zdawało, sztuczne interakcje
2) gdy okazało się, że Arthur Rimbaud to Egze, to coś mi przestało pasować, bo to był inny Egze niż zwykle. Egze kojarzę z bezpardonowym pisaniem "gracz MAFIA", a tutaj tego nie było. Podobnie tego nie było, gdy grał Aldoną Marciniak
3) wiedziałem, że jak zaatakuję nawet miastowego Egze, to rozgrywka się rozrusza
I tak się stało. Rozgrywka nabrała nowego tempa. Czy to dobrze? Chyba tak. Czy jej nowe tempo pozwoliło wyciągnąć wnioski umożliwiające ustalenie ostatniego mafiozy? Niestety nie.
W związku z tym, że zacząłem atakować Egze i w związku z tym, że Tomus był na mnie cięty od początku gry, trafiłem na świecznik, a następnie, po dołączeniu Bo i Squbańca, stałem się głównym kandydatem do linczu.
W sobotę, około 20, byłem już tak przemęczony swoją obroną, że właściwie chciałem odpaść, bo w niedzielę robiłem dość ważną rzecz i chciałem być na niej maksymalnie skoncentrowany. Stwierdziłem jednak, że coś do swojej gry muszę na koniec dołożyć, żeby pomóc miastu, bo gdybym tak o poleciał głosami 7:1, to nic to miastu nie powie. Wymyśliłem więc MANEWR Z PODANIEM SIĘ ZA KSIĘDZA.
Miał ów manewr w mojej głowie dwie słuszne konsekwencje, przy założeniu, że wszystko idzie po mojej myśli.
Pierwsza słuszna konsekwencja miała być taka, że jeśli Musil jest w mafii, to wygrywamy tego dnia rozgrywkę. Musil w mafii nie był, ale na szczęście była jeszcze druga słuszna konsekwencja.
Druga słuszna konsekwencja miała być taka, że padam jako ksiądz w mordzie. I - jak wynika z mafijnego discorda - mafia uwierzyła mi w to, że jestem księdzem i poważnie zaczęła się zastanawiać czy nie zmieniać planów na mord na ten dzień. Ten mord był więc bardzo prawdopodobny. Chciałem więc popełnić niejako samobójstwo, ale takie, które maksymalnie pomoże miastu.
Jeśli wszystko by się udało, to w ciągu jednego dnia miasto pozbywa się dwóch pierwszych graczy z kolejki: Musila i Wittgensteina. Rozpoczynacie w niedzielę nowy etap rozgrywki w składzie Pinsa Gourmet, Arthur Rimbaud, Mafijny, za przeproszeniem, Wjebaniec, Influencer Inaczej, Hunter Thompson i ksiądz Jean Todt. To byłoby niewątpliwie nowe rozdanie, o którego braku w innym wątku rozprawiał Squbaniec.
Manewr był formowany na szybko, dlatego zabrakło w nim napisania, że modliłem się za siebie w dniu drugim, na co na mafijnym discordzie zwrócił uwagę Kshaq. Zabrakło też empatii, czyli wczucia się w ówczesny stan miasta, które szykowało się do ogłoszenia zwycięstwa po zlinczowaniu mnie i nie miało za bardzo ochoty jeszcze myśleć i kombinować.
W każdym razie, nie czuję się winny tego, że ksiądz tak szybko się ujawnił i w ogóle zaczął podawać otwarcie swoje modlitwy. Niestety, ale wcale nie trzeba było tego robić w tej sytuacji. Gdybym był mafiozą i podał się za księdza przy stanie 7:1, to byłbym debilem, który chce niepotrzebnie przedłużyć rozgrywkę o 2 dni, a na końcu i tak przegrać. Należało wtedy odłożyć emocje i tryumfalne nastroje na bok i moją sprawę przemyśleć, a nie działać pochopnie, tak jak zrobili to Tomus ze Squbańcem.
Squbi, jasne, utrudniłem Ci życie tym podaniem się za księdza. Za to przepraszam, ale nie możesz mnie obarczać całą winą.
Nie rozumiałem oburzenia niektórych i nie rozumiem absolutnej krytyki mojego zagrania. Rozumiem za to wyważoną i racjonalną krytykę, którą w rozmowach prywatnych wyrazili choćby Volverin i Antura. Rozumiem też pochwały, a że jedną z nich wyraził Lewkoń, to się bardzo cieszę.
Manewr był scenariuszem idealnym, a w mafii na scenariusze idealne nie ma chyba miejsca.